Na konferencji prasowej, która otworzyła Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie, przewodniczący jury Konkursu Głównego, Paul Verhoeven, postulował apolityczność festiwalu. Na próżno. Już parę minut później inny członek jury, Diego Luna, odpowiadał na pytanie o mur między Meksykiem a USA. A jeszcze tego samego dnia odbyła się projekcja "Django", filmu prowokującego porównania między Europą czasów II wojny światowej a czasami współczesnymi. Zamiast mocnego politycznego ciosu dostaliśmy jednak klepanie po pleckach.
***
Django w łańcuchach (
"Django", reż.
Étienne Comar)
W 1943 roku
Django Reinhardt wykręcił się z wyjazdu do Berlina, by nie dać występu przed
Goebbelsem. 70 lat później film o słynnym jazzowym gitarzyście otwiera festiwal filmowy w Berlinie i nie jest to przypadek. Reżyserski debiut scenarzysty i producenta
Étienne’a Comara (
"Ludzie boga",
"Moja miłość") zadaje aktualne pytanie o rolę artysty w burzliwych politycznie czasach. Sięga do przeszłości, by naświetlić teraźniejszość, opowiada o napiętej relacji między sztuką a polityką.
Reinhardt odżywa na ekranie kinowym, by dać przykład i sprowokować do refleksji nad ewentualnymi analogiami między "wtedy" a "teraz". Ironia
"Django" polega jednak na tym, że choć film bardzo "chce" być na czasie, w zasadzie mógłby powstać 50 lat temu. I nie chodzi o to, że produkcje sprzed pół wieku były słabe. Raczej o to, że debiut
Comara jest po akademicku szlachetny i nudny.
A nie powinien. Po pierwsze:
"Django" nie jest przecież sztampową, klepaną z automatu biografią "od kołyski aż po grób". Reżyser wykorzystuje tylko ułamek życiorysu swojego bohatera, by pokazać w powiększeniu, jak ten poradził sobie z konkretną sytuacją, w której zagrożona była nie tylko jego artystyczna integralność, ale i życie. Po drugie: sam
Django to fascynująca postać. Może boleć, że
Comar ignoruje liczne barwne epizody z całej kariery muzyka i zgłębia zaledwie jeden jedyny rok. Ale to nawet lepiej:
Reinhardta poznajemy jako całkowicie uformowanego i niepokornego; jego burzliwa przeszłość pozostaje w niedopowiedzeniu i tylko pobudza wyobraźnię. Już introdukcja gitarzysty ma charakter mitotwórczy, choć rozegrano ją cokolwiek sztampowo: Django po gwiazdorsku spóźnia się na koncert, a potem, niemalże od niechcenia, daje elektryzujący występ.
Reinhardt uznawany jest za jednego z najważniejszych gitarzystów wszech czasów. Miał dwa niesprawne palce u lewej ręki, ale nie powstrzymało go to przed osiągnięciem statusu wirtuoza. W filmie udaje się oddać tę maestrię;
Comar słusznie nie odwraca się od muzyki, daje Reinhardtowi grać i porwać nas swoimi solówkami. Imponuje tu wcielający się w Django
Reda Kateb, który przyswoił szczególną technikę swojego bohatera i dzielnie markuje na gryfie kolejne "palcówki". Kamera nie ucieka od dłoni gitarzysty, orbituje wokół jego gitary, jakby zahipnotyzowana, nachylająca się w podziwie i ciekawości: jak on to robi?
Ważniejsze są tu jednak inne pytania. Akcja filmu toczy się w okupowanym przez Niemców Paryżu, gdzie Reinhardt cieszy się pozycją gwiazdy. W stolicy Francji, nazywanej przez nazistów "burdelem Europy", toleruje się bowiem "niearyjskie" gatunki swingu i bluesa, choć w salach koncertowych wiszą ostrzeżenia o… zakazie tańca. Wystosowane przez okupantów zaproszenie na tournee po Niemczech wiąże się jednak z koniecznością poddania się ostrzejszej – i bardziej absurdalnej – cenzurze. Grając dla Goebbelsa i – być może – Hitlera, Reinhardt musiałby uważać, by stosować zaledwie… "5% synkop" i grać partie solowe nie dłuższe niż… 5 sekund. Gitarzyście nie jest jednak do śmiechu.
Całą recenzję Kuby Popieleckiego można przeczytać TUTAJ.