Sezon blockbusterów rozkręcił się na dobre. Tydzień po tygodniu do kas kin wpływają ogromne ilości gotówki, a adaptacje komiksów szczególnie podnoszą frekwencję (niekoniecznie w Polsce). Po
użytkownik Filmwebu
Filmweb A. Gortych SpĂłĹka komandytowa
Sezon blockbusterów rozkręcił się na dobre. Tydzień po tygodniu do kas kin wpływają ogromne ilości gotówki, a adaptacje komiksów szczególnie podnoszą frekwencję (niekoniecznie w Polsce). Po drugiej odsłonie "Kapitana Ameryki" Disneya i "Spider-Mana" Sony Fox - ostatnie studio z wielkiej trójki, która podzieliła między siebie najbardziej dochodowe serie Marvela - wprowadza na duży ekran kolejną odsłonę cyklu o mutantach.
Steve Rogers został wciągnięty w intrygę i z pomocą ostatnich sprawiedliwych próbował ujawnić spisek przed światem. Z kolei Peter Parker, standardowo, starał się ocalić Nowy Jork przed grupką psychopatów. W "Przeszłości, która nadejdzie" stawka jest większa: mutanci muszą ocalić świat przed wielką wojną międzygatunkową. X-Men wysyłają więc Wolverina w przeszłość, aby zapobiec zagładzie.
Mimo że tym razem scenariusz trzyma się jedną ręką szkieletu fabuły z komiksu Chrisa Claremonta i Johna Byrne'a, fani szybko wytropią nieścisłości. Nasz podróżnik w czasie jest już przecież sam w sobie dużym odstępstwem od pierwowzoru. Można tę zmianę wytłumaczyć wiekiem Kitty Pryde w adaptacji, ale wiadomo, że chodzi głównie o marketing (im więcej prężenia muskułów przez Hugh Jackmana, tym lepiej).
Bez ceregieli: "X-Men: Przeszłość, która nadejdzie" to najlepszy film z marvelowskiego uniwersum Foxa i, dotychczas, najmocniejsza tegoroczna pozycja oparta na komiksie. Bryan Singer i Simon Kinberg sprawnie snują opowieść. Kamera podąża za wieloma bohaterami, często zmieniamy otoczenie, ale nie ma tutaj miejsca na chaos. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość doskonale się uzupełniają, a całość jest estetycznie zmontowana.
Ogromną zaletą filmu Singera jest brak, pozornie, wyraźnego "typa spod ciemnej gwiazdy". Dr Bolivar Trask (Peter Dinklage) jest naukowcem, któremu wydaje się, że w obliczu zagrożenia ze strony wspólnego wroga zjednoczyłby ludzkość. Oczywiście napełniając przy tym kieszenie pieniędzmi podatników. Scenarzysta postąpił bardzo sprytnie: największym wrogiem ludzi "uczynił" ludzi, natomiast mutantów przeciwstawił mutantom. Obydwa gatunki, zagrażając przeciwnikowi, są niebezpieczeństwem dla siebie samych.
"X-Men: Przeszłość, która nadejdzie" jest patetycznie stonowany. Mimo stłumionych barw i mocnego wydźwięku nie uświadczymy wzniosłej przemowy czy amerykańskiej flagi powiewającej na maszcie. Film jest niekiedy obłędnie zabawny i podczas wielkich, nużących scen batalistycznych można tylko żałować, że rola Quicksilvera (Evan Peters) była jedynie epizodyczna. Obronił się też Singer przed kiczem, który w poprzednich "X-Men" często zaburzał pozytywny odbiór całości.
Pierwsze skrzypce grają młodzi aktorzy. Fassbender i McAvoy przejęli pałeczkę od starszych kolegów i inicjatywy już nie oddadzą. W ich wykonaniu zarówno dumny Magneto, jak i lekko obłąkany Charles Xavier to klasa światowa.
W kinie, obok rozrywki w najczystszej postaci, można podjąć refleksje nad sensem, chociażby, podziałów rasowych, kierowania się stereotypami lub plotką. Czy człowiek powinien bawić się w boga? Wydawać wyroki? Walczyć z tym, czego nie poznał? Pod płaszczem komiksowych bohaterów ukrywają się przecież prości ludzie, którzy żądają tolerancji. W blockbusterach - maszynach do zarabiania pieniędzy - sztuka "przemytu" głębszych treści nie zawsze cieszyła się powodzeniem. Singer i Kinberg osiągnęli sukces.